Kategorie
Bez kategorii

Wiara

„Cisza jest ojczystym językiem Boga, a wszystko inne jest tylko kiepskim tłumaczeniem”

Thomas Keating

Przeczytałam kiedyś, że każdy człowiek w coś wierzy. Ponoć wiara jest wpisana w człowieczeństwo. Może, nie wiem, nie badałam człowieczeństwa całego człowieczeństwa. Wiem jednak, że dla mnie wiara ma ogromne znaczenie. Ale czym ona właściwie jest?

Najczęściej określenie „jestem osobą wierzącą” jest równoznaczne z określeniem siebie mianem katolika, chrześcijanina, osoby ochrzczonej. W pakiecie otrzymujemy cały zbiór zasad, wartości, wyobrażeń i założeń dotyczących życia doczesnego, śmierci, życia po śmierci, sensu, miłości, relacji, dobra, zła, słabości, grzechu etc. Tak zostałam wychowana przez rodziców, dziadków, katechetki, księży i wspólnoty modlitewne, do których przez lata należałam. Nie byłoby w tym niczego złego, gdyby nie fakt, że od dziecka jestem mocno uduchowiona, a moje pragnienia, potrzeby, oczekiwania zazwyczaj odbiegały od pragnień, potrzeb i oczekiwań większości.

Gdy moi 10 – letni rówieśnicy próbowali ze wszystkich sił uniknąć spowiedzi przed ważnymi wydarzeniami religijnymi, ja przygotowywałam się bardzo dokładnie, a podczas wyznawania swoich grzechów (zapewne niezwykle poważnych, jak na 10 – latkę przystało) tak bardzo żałowałam, tak było mi wstyd, że płakałam. Ku przerażeniu spowiednika.

Gdy na nabożeństwach majowych, różańcowych lub Eucharystii próbowano każdą chwilę ciszy jak najszybciej zagłuszyć kolejną religijną piosenką, ja najbardziej karmiłam się właśnie tą możliwością milczenia i brakiem słów.

A gdy w czasie studiów trafiłam do wspólnoty, w której jednym z punktów spotkania były tak zwane „grupki dzielenia” (rozmawianie o swoich duchowych przeżyciach ostatnich dni, o osobistych doświadczeniach, wnioskach z rozważania Pisma Świętego), czułam się niezwykle skrępowana i zawstydzona przymusem opowiadania o tym, co dla mnie najbardziej intymne. Zazwyczaj odmawiałam składania zeznań.

Teraz jestem mężatką, mam dzieci, czasy wolontariatu w Duszpasterstwie Akademickim minęły bezpowrotnie, a ja nadal dostaję pytania od starych znajomych o przynależność do wspólnoty. Już nie studenckiej, ale małżeńskiej, wspólnoty rodzin. Pytam – dlaczego? Czy ja muszę gdzieś należeć? Czy uczestnictwo w spotkaniach modlitewnych jest wyznacznikiem lepszej wiary lub wiary w ogóle? Przez większość życia miałam takie właśnie przekonanie. A potem przestałam siebie zmuszać do tego, co inni uważali za słuszne. Poszukałam własnej drogi.

Trudno jest oczyścić się z tego, w co wrośliśmy, co nam wmówiono, co przez całe życie pokazywano nam jako właściwe. Nawet jeśli od zawsze czujesz, że to nie to, że pragniesz inaczej, że nie chcesz już wybierać pomiędzy wspólnotami modlitewnymi, ale sięgasz głębiej. Nie interesujesz się formą, a najgłębszą treścią, która wszędzie jest, a przynajmniej powinna być taka sama. Ta treść to nie zestaw zakazów i nakazów, to nie sposób modlitwy, rodzaj nowenny czy pieśni, to nie charyzmat czy charakter wspólnoty ani żadne inne zewnętrzne doświadczenie. Tą treścią jest stawanie w prawdzie o sobie, trwanie w ciszy – przestrzeni, która zawiera wszelką potencjalność. Ta treść to relacja, to odkrywanie siebie na nowo w kontekście bliskości z Rzeczywistością Ostateczną, co jest możliwe dopiero wtedy, gdy już nie ma innych doświadczeń. To zawierzenie prowadzeniu, ciągłe powierzanie się. Wiara, o której mówię, jest tak głębokim i bliskim obcowaniem z Miłością, która jest większa niż wszelkie nasze wyobrażenia i przekracza wszystkie ograniczenia, że pozwalasz na to, by dokonała się Twoja przemiana. Poddajesz się w pokorze, by równocześnie w sposób aktywny przekraczać samego siebie.

Ja tego nie znalazłam we wspólnotach modlitewnych, w przeglądaniu ofert różnych ugrupowań, a dopiero wtedy, gdy wszystko odrzuciłam, gdy zostałam sama ze swoim pragnieniem i poszłam za nim. A tam, gdzie doszłam, nie ma już miejsca na pytania o formę. Porozmawiajmy o głębi.

Pytania

Czym są dla mnie? Motorem napędowym i hamulcem. Wyzwalaczem i blokadą. Motywacją, by sięgać po więcej. Obawą przed utratą tego, co ważne. Pomagają się rozwijać. Powodują ucieczkę przed światem. Towarzyszą człowiekowi od zawsze. Od zawsze są początkiem rozwoju lub zatracenia. Są wyrazem naszego życia wewnętrznego, naszych potrzeb, lęków i trosk.

Pytamy o sens, przyczynę i skutek wszystkiego. O to, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. Jak świat wyglądałby bez nas? Po co tu jesteśmy? Jak będzie, gdy nas zabraknie? Dlaczego świat tak pędzi? Dokąd? Czy możemy się zatrzymać, wyłamać z tego szaleństwa? Co się wtedy stanie? Dlaczego doświadczamy trudności? Ile trzeba czekać, aby coś się zmieniło? Co się dzieje z ludzkością? Dlaczego nasz mózg produkuje tyle myśli? Czym jest myśl? W czym się wydarza? Czy ja jestem myślą? Gdzie znaleźć te wszystkie odpowiedzi???

W bieszczadzkiej samotni? Na seansach jogi na Bali? U stóp buddyjskiego mnicha? Na medytacji Pisma Świętego? Ta odpowiedź jest tak prosta, że aż trudna.

Tam, gdzie opadają złudzenia, wyobrażenia i etykiety – w ciszy. W ciszy, która nie jest po prostu brakiem hałasu. Bo gdy zostaniemy sami, zapomnimy na chwilę o telefonach, komputerach, internetach, telewizorach, gdy odłożymy na bok naszą sytuację życiową… Cóż nam pozostanie? Cisza jako przestrzeń do spotkania z samym sobą, z chaosem naszych myśli. A gdyby tak wyciszyć też myśli…? Czy jest coś głębiej?