Jestem wysoko wrażliwa. Gdy odkryłam w sobie tę cechę, szybko przekonałam się, że jest ona dla mnie błogosławieństwem. Umiem słuchać i czytać ludzi. Pamiętam o tym, co jest dla nich ważne, co lubią, czego nie. Nawet wtedy, gdy sobie tego nie życzą. 😉 Jestem uczciwa i wierna w relacjach. Bardzo ważne jest dla mnie to, co czują ludzie wokół mnie. Nie potrafię przejść obojętnie wobec bezbronnych, zwłaszcza dzieci i osób starszych. Ważne są dla mnie zwierzęta, sposób ich traktowania przez ludzi. A gdy stykam się z tematami niezwykle trudnymi, jak tragedie, choroby i inne, na które zwyczajnie nie mam wpływu… Wtedy wrażliwość staje się przekleństwem. Współodczuwam ten ból, bunt, złość, wściekłość, rozżalenie, rozpacz, beznadzieję i płaczę z bezradności.
Dlatego moja relacja z Kościołem Katolickim jest ostatnio tak burzliwa. Gdy dowiaduję się o kolejnych nadużyciach duchownych, kolejnych aferach seksualnych, kolejnych tragicznie zranionych osobach, które nie doczekały się sprawiedliwości, zwyczajnie mnie to przerasta. Chcę krzyczeć, płaczę, potrzebuję uciec. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego, podejmuję kolejną decyzję o apostazji. Chcę się odciąć i zapomnieć. Chciałabym, żeby taka instytucja nie istniała.
Kilka lat temu przeżyłam poważny bunt wobec KK. Odsunęłam się na bezpieczną odległość i poczułam ulgę. Wtedy pierwszy raz zapragnęłam dokonać apostazji. Z tęsknoty za duchowością weszłam w buddyzm. Odnalazłam tam wiele odpowiedzi na nurtujące mnie pytania i pewnie bym została, gdyby nie fakt, że zabrakło mi nastawienia na relację. To jest właśnie dla mnie najpiękniejsze w duchowości – wiara rozumiana jako relacja. Wtedy przyszedł kolejny, jeszcze większy bunt, bo zatęskniłam za Kościołem, od którego tak bardzo chciałam uciec. Pech chciał, że natrafiłam na jezuitów publikujących swoje treści na Instagramie i tak mnie poruszyło to, o czym mówili, że postanowiłam wrócić.
Mój powrót nie był natychmiastowy ani prosty. Wymagał przygotowania do spowiedzi, którą zaczęłam rozumieć zupełnie inaczej niż dotychczas, i znalezienia kapłana, któremu mogłabym zaufać i powierzyć swoje zmagania. Zwróciłam się z tym do jezuitów, oczywiście. A gdy ten dzień nadszedł, był pełen pokoju, radości, wzruszenia i nadziei. Zostałam przyjęta taka, jaka jestem, z każdą swoją wątpliwością, całym żalem, bólem i pretensją, z moją prawdą. To było naprawdę piękne. Ale nie trwało długo.
Pewne osoby medialne bardzo dbają o to, by wszystkie księżowskie afery ujrzały światło dzienne. Ja uważam, że to bardzo dobrze. Ktoś musi to robić. Ktoś musi patrzeć księżom i biskupom na ręce. Skoro oni sami nie potrafią sobie radzić z własnym syfem, potrzebne są osoby z zewnątrz. A im bardziej wrogo nastawione, tym rozliczenia będą bardziej drobiazgowe. Czekam na efekty z niecierpliwością, ale świadomość kolejnego skandalu, braku odpowiedzialności ze strony sprawców oraz ich bezkarność dobijają mnie tak, że nie mam siły się podnieść. I znowu bunt, rozrywająca bezsilność i znowu chcęć ucieczki, bo nie chcę być kojarzona z tą instytucją gnijącą od środka.
A gdzieś tam na dnie serca tli się relacja z Bogiem tak piękna i tak głęboka, że nikt ani nic nie może się z tym równać. Gdybym chciała się jej wyrzec, musiałabym wyrzec się samej siebie. Taka wiara w połączeniu z moją wrażliwością skutecznie utrudniają mi zachowanie zdrowego dystansu, złapanie balansu. Spalam się to w jednej, to w drugiej skrajności. Iskry lecą, popiół się sypie. Jak żyć?
Po jednej z rozmów z moim duchowym mistrzem (jezuitą, tak dla odmiany) zrozumiałam, że tylko ode mnie zależy, którą drogę wybiorę, po której stronie chcę być, jak rozłożę akcenty na tej drodze. To, na czym się skupiam, może mnie budować i umacniać, a może też rozbić i zniszczyć. Nie zmienię całego świata ani sytuacji w Kościele, ale mogę wybrać, po co chcę sięgać, czym się karmić, które treści chcę smakować. To w mojej sytuacji zmienia wszystko. Perspektywa. Niby proste i oczywiste, ale jak to zrobić?
Dziś pierwsza niedziela Adwentu, czyli czas przygotowań na narodziny Chrystusa. Moich własnych przygotowań na spotkanie z kimś dla mnie bardzo ważnym. Ważniejszym niż wszystkie inne relacje, jakie mam. To takie osobiste, delikatne i intymne. Dlatego postanowiłam oczyścić ten czas z treści, które ranią, niszczą i bolą. Świadomość tego, że ludzie wytwarzają śmieci wcale nie oznacza, że mamy je wszystkie trzymać w swoich domach. A zatem najbliższe tygodnie przeznaczam na sprzątanie, kolejny poziom oczyszczenia i nastawiania wrażliwości na inne tory. Zaczęłam od zapisania się na „Świętowanie Codzienności” – propozycja jezuitów na przeżycie Adwentu. Dziś startujemy, wszystko przede mną, więc nie mam recenzji, tylko duże nadzieje. 😉 Następnym krokiem jest zapisanie się na fundament Ćwiczeń Duchowych według metody św. Ignacego Loyoli. Zastanawiam się teraz, dlaczego tak późno wpadłam na taki pomysł… Dlaczego dopiero teraz chcę sięgnąć po coś, co mam w zasięgu ręki od kilkunastu lat? Może musiałam dojrzeć i poczuć, że naprawdę tego potrzebuję. Może musiałam najpierw powiedzieć stanowcze „nie” temu, co mnie wewnętrznie rozwala, żeby zrobić miejsce na nowe. Przestać karmić się śmieciami, żeby poczuć smak tego, co dobre.
Nie jestem naiwna. Mam świadomość tego, że sensacyjne informacje o skandalach duchownych nadal będą do mnie docierać, będą ranić i boleć. Jednak mocno wierzę w to, że im bardziej zagłębię się w relację z Nim, tym łatwiej mi będzie odnaleźć spokój w moim wewnętrznym chaosie. Czy to się uda? Trzymajcie kciuki.